niedziela, 19 czerwca 2016


Pairing: taoris
Gatunek: angst, au
Ostrzeżenia: (?)
......................................................
Patrzę na jego dłonie bawiące się długopisem, zamyślony wzrok skierowany na jakiś punkt za oknem. Mogę to robić godzinami, obserwować jak przygryza wnętrze policzka, jak mruży oczy patrząc na tablicę, jak znudzony opiera podbródek na ławce, mogę słuchać cichego zniecierpliwionego westchnienia i trzeszczenia krzesła, kiedy nerwowo macha nogą. Delikatnie wciągam woń subtelnych perfum zmieszanych z papierosami, uwielbiam jego zapach.
Szeptem pyta się mnie, ile czasu zostało do dzwonka. Dokładnie za siedem minut wybiegniemy wręcz z klasy, jako pierwsi pojawiając się na korytarzu, by jak najszybciej zejść po schodach z drugiego piętra i opuścić budynek szkoły, jak co przerwę. Miniemy ogrodzenie i usiądziemy na skrytej za drzewami ławce, on wyciągnie paczkę papierosów i poczęstuje mnie jednym, po czym oboje zaciągniemy się dymem. Nie lubię palić, nie chcę. Ale dzięki temu wiem, że chociaż trochę dłużej mogę przebywać w jego towarzystwie.

Poprawiam na ramieniu torbę i wpatruję się w płomyk ognia z zapalniczki.
Można powiedzieć, że Kris jest moim ideałem. Chociaż nie, ideał nie istnieje. Ale chyba trochę go przypomina. Wysportowany, codziennie rano biega, ma poważne rysy twarzy, dodające surowego wyrazu, zarysowaną linię szczęki, czekoladowe oczy, w których nieraz potrafię utonąć. Towarzyski, jednocześnie czasami wycofany, pogrążony we własnych myślach. Mam świadomość, że wiem o nim jedynie malutką cząstkę, którą zdecydował się ze mną podzielić. Marzę o przeczesaniu, dotknięciu jego ułożonych kasztanowych włosów, o przejechaniu opuszkami palców po oliwkowej cerze, z której jeszcze nie zeszła letnia opalenizna. Tak bardzo chcę… poczuć go.
Dzwonek, wracamy. Jeszcze tylko dwie godziny lekcji i odprowadzę go na przystanek, jak zwykle.
Mam nadzieję, że nie spotkamy po drodze znajomych, chcę mieć mój ideał tylko dla siebie, za bardzo się do tego przyzwyczaiłem. Chcę, żeby miał tylko mnie. Chcę, żeby mógł polegać tylko na mnie. Nie lubię patrzeć, jak ktoś inny łapie go za ramię, jak wita się z nim, rozmawia, wychodzi na miasto. Nic na to nie poradzę.
Wracam na pieszo do domu, on odjeżdża autobusem za miasto. Muszę kupić prezenty na święta, ale omijam ten temat jak tylko się da. Nie wiem, czy wypada mu coś dać, nie zapytam się przecież. Może paczkę papierosów? Ucieszyłby się, w to nie wątpię, ale gdyby tylko była taka możliwość dostałby ode mnie coś zupełnie innego, specjalnego.
Ostatnio robi się jakoś cieplej. A może po prostu przyzwyczajam się już do zimna? Brakuje tylko śniegu, tak, uwielbiam śnieg. Przerwa świąteczna, nie zobaczę go przez najbliższy tydzień, robi mi się jakoś chłodniej na sercu. Nie chcę do niego dzwonić, zapraszać, wychodzić z inicjatywą spotkania, a wiem, że on tego nie zrobi, wątpię nawet, czy wyśle mi życzenia świąteczne. Tak bardzo chcę być blisko niego.

***
Chce się spotkać. On chce się ze mną spotkać. Razem, sam na sam, bez jego znajomych, tylko my, w dusznym pubie, popijając piwo, siedząc naprzeciw siebie. Na samą myśl o przebywaniu blisko niego czuję przyjemny ścisk w żołądku, rozchodzące się ciepło, podekscytowanie.
– Wychodzę z Krisem – informuję rodzicielkę, trzymając rękę na klamce od drzwi. Nie mogę uspokoić szybszego bicia serca.
– Kiedy wrócisz? – Ogląda serial w salonie.
– Pewnie dwudziesta trzecia najpóźniej. – Wychodzę.
Na przystanek docieram dużo przed czasem, wkładam do uszu słuchawki i odpalam papierosa.

Czuję na sobie czyjś wzrok, odwracam się w stronę napakowanego dresa, który łypie na mnie spode łba, spinam się nieco i szybciej zaciągam dymem. Nerwowo poprawiam grzywkę, jest wiatr, nienawidzę takiej pogody. Świat zdaje się wtedy szary i zdeformowany, zmusza do postrzegania rzeczywistości przez pryzmat chmur kłębiących się na niebie i odcinających dopływ słońca.

Mijają cztery piosenki, Kris wysiada z autobusu i idzie w moją stronę, rozchlapując martensami już nieco pokaźnych rozmiarów kałużę. Kierujemy się do naszego ulubionego pubu, pokonujemy parę schodków i zajmujemy miejsce wgłębi lokalu, przy ścianie. Siadam naprzeciw niego i nie mogę powstrzymać się od rzucania nerwowych spojrzeń w stronę pojedynczej kropli deszczu spoczywającej na jego policzku.
– Piwo?
– Błękitna Laguna. – Odkładam menu i patrzę jak, kręcąc głową z powątpiewaniem, idzie zamówić alkohol.
Jest dwudziesta trzecia, zastanawiam się czy nie jest to odpowiednia pora, żeby zbierać się do domu. Ale jestem z nim, mogę przeżyć nawet tę straszną awanturę, która na mnie czeka za spóźnienie byleby tylko być z nim jak najdłużej.
Rozmawiamy o mało ważnych rzeczach, chwali się nowym poziomem, czy czymś podobnym w jakiejś grze, narzeka na parę spraw. Ot, koleżeńska pogawędka.
– Jak wracasz? – pytam się, ostatni autobus miał dwie godziny temu.
– Ojciec po mnie przyjedzie. Jedziesz ze mną? Mam zajebisty likier, wiesz, ten który dostałem od siostry i jakoś nie mam z kim go w końcu wypić.
Przez chwilę nie mogę złapać oddechu. Zaprosił mnie do siebie. Spokojnie, tylko spokojnie.  Zgadzam się, całkowicie zapominając o tym, że już dawno powinienem  być w drodze do domu. Wykonuje telefon, czekamy aż podjedzie po nas samochód.

Pierwszy raz jestem w jego pokoju. Granatowe ściany, parę plakatów, rozkładana kanapa przy oknie tuż pod szerokim parapetem. Wyobrażam sobie, jak siedzę na nim, opatulony w koc przesiąknięty jego zapachem i spoglądam na poruszane wiatrem gałęzie za oknem. Ten obraz wydaje mi się być idealnie na miejscu i przeraża mnie fakt, że potrafię wyobrazić go sobie jako część mojej przyszłej codzienności.
Wyjmuje z szafki likier i nalewa nam do szklanek, siada przy biurku, odpala komputer. Upijam łyk, dobre, słodkawe o lekkim orzechowym posmaku, idealnie trafia w mój gust.
Wibracje telefonu przerywają mi błądzenie wzrokiem po jego, już nie tak idealnie ułożonych, włosach. Odrzucam połączenie. Piszę chaotyczne „Śpię u Krisa, rano będę” i wyłączam komórkę.
Puszcza rocka, popija bursztynowy napój i zaczyna opowiadać o nowych beta testach w grze. Nie skupiam się na jego słowach, zastanawiam się w czym i gdzie będę spać.
– Gdzie jest łazienka? I… eee… no… – jąkam się, mierzwiąc włosy z tyłu głowy – masz jaką koszulkę i dresy, albo coś?
Podchodzi do szafy i chwilę grzebie w ubraniach. Podaje mi luźny t-shirt i materiałowe spodnie, po czym schyla się do szuflady.
– Masz. – Rzuca w moją stronę szare bokserki. – Spokojnie, są nowe – dodaje, widząc moją skonsternowaną minę.
Łazienka jest naprzeciwko jego pokoju.
Składam czarne rurki i koszulę w kostkę, kładę na wiklinowej skrzyni razem ze zdjętymi pierścionkami i zegarkiem. Omijam wzrokiem swoje odbicie w lustrze. Przejeżdżam opuszkami palców po, już lekko blednących, czerwonych szramach na udzie. Ciota. Tchórz. Źle mi z tym, ale staram się o tym nie myśleć.
Koszulka pachnie lawendowym proszkiem do prania i nim. Wszystko na mnie wisi, ale nie narzekam. Leżę na jego łóżku, w jego pościeli, patrząc się na zajmującą małą kanapę sylwetkę okrytą kocem.

***
Poznaję ją w szpitalu. Siedzę na łóżku, opierając się o ścianę. Nie chcę tu być. Czuję ogarniający strach i bezsilność, dociera do mnie, że nie wrócę do domu przez najbliższe trzy miesiące. Może dłużej. Z prawem do jednej przepustki w miesiącu, chyba. Muszę to sprawdzić. Przymykam oczy i cieszę się chwilą samotności, odgradzając od rzeczywistości.
– Za co tu jesteś? – Dziewczęcy głos. Pytanie, jakbyśmy byli w więzieniu.
Stoi przede mną, nachyla się nieznacznie. Jasne włosy luźno upięte z tyłu głowy, parę kosmyków opadających na twarz. Jest ładna, ma duże, pełne usta muśnięte pomadką i niebieskie oczy.
– Nie jem – odpowiadam, nie za bardzo wiedząc, czy takiej właśnie odpowiedzi oczekuje.
Lekkie skrzypienie łóżka, siada po turecku obok mnie. Przekrzywia głowę i przygląda mi się przez chwilę, czuję się trochę niezręcznie, zaczynam bawić się rąbkiem koszuli.
– Widać – mówi pogodnie – ale przynajmniej nie próba samobójcza jak osiemdziesiąt procent oddziału. – Uśmiecha się, jakby mówiła o słonecznej pogodzie.

*
To nie tak, że chcę umrzeć. Bardziej pasuje do mnie określenie „niedoszły samobójca”, bo przecież tak naprawdę nie dopuszczam do siebie myśli, że nagle może zostać tylko pustka, nicość. Trzymam w ręce dwa opakowania hydroxyzyny i psychotropów, układam je w równiutkim stosiku na umywalce, zaraz obok żyletki i ćwiartki cytrynówki. Patrzę przez chwilę na swoje odbicie w lustrze i przysiadam na krawędzi wanny. Jestem żałosny.

Popijam kolejne tabletki, alkohol piecze mnie w gardle. Przełykam godne politowania łzy i odstawiam butelkę.
Powoli jadę ostrzem po starych bliznach na udzie, słysząc ten charakterystyczny syk. A może tylko mi się wydaje, że go słyszę? Nie wiem do końca, czy rozdzierana skóra rzeczywiście wydaje jakieś dźwięki. Za mało. Stanowczo. Zaciskam zęby i zjeżdżam dłonią na niebieską linię odbijającą się pod skórą, robię to szybko, nie lubię bólu. Dociskam. Jeszcze trochę.

Pierwsze, co widzę, uchylając powoli powieki, to rażące w oczy szpitalne lampy. Czuję na ramieniu przyklejony plaster, z ręki zwisa mi rurka od kroplówki. Mam ochotę się rozpłakać, całe ciało jakby nie należało do mnie, jakby ktoś wbijał ostre szpilki w kogoś zupełnie innego, jakby to zupełnie ktoś inny był cały odrętwiały. Powoli zwracam wzrok na siedzącą obok łóżka kobietę, która ściska mnie za dłoń.
– Wyjdź. – Chcę powiedzieć głośniej, ale z moich ust wydobywa się jedynie rzężenie.
Ktoś wchodzi. Zamykam oczy, po czym ponownie je otwieram. Czuję się, jakby minęło kilka godzin.
– No, pewnie nie najlepiej się czujesz. – Głos podstarzałego lekarza.
– Wyjdź – powtarzam w stronę matki z chrypą.
Patrzy zdezorientowana to na lekarza to na mnie.
– Nie wygłupiaj się. – Głaszcze mnie po wierzchu dłoni.
Jedyne, na co myślę że mam siłę, to pokiwanie głową na boki, w przeczącym geście.
– Poprosiłbym panią na razie o opuszczenie sali.

Siedzimy we czwórkę przy plastikowym stole. Przemiła pacjentka podtrzymuje rozmowę, nakładając sobie porcję warzyw. O dziwo, czuję się bardzo dobrze. Mam pusty talerz.

***
Leżę w łóżku ze słuchawkami na uszach, czuję ogarniające zmęczenie, ale nie mogę zasnąć. Zawijam się w kołdrę i odwracam do ściany, patrzę w ciemną pustkę. Niech mnie ktoś zabije, proszę. Tylko w miarę bezboleśnie.
Kris. Nie kocham go. Wątpię nawet, czy jest to jakieś silne zauroczenie. A mimo to za każdym razem, kiedy widzę jego delikatny uśmiech, spojrzenie kierowane w moją stronę czuję to dziwne ciepło rozchodzące się po całym ciele, wyobrażam sobie, że istniejemy tylko ja i on, sami, nic innego się nie liczy. Biorę głęboki oddech i wymazuję wszystkie nachodzące mnie obrazy. Obrazy naszych splecionych dłoni, pogardliwych spojrzeń ludzi. Nie potrafiłbym, jestem tchórzem, zostaję tutaj pod bezpiecznym kloszem, nigdzie się nie wybieram.
Spędzę sylwestra właśnie z nim, i resztą znajomych na zwykłej domówce, siedząc i popijając alkohol, ale najważniejsze, że on tam będzie. Przestaję łudzić się jakąkolwiek nadzieją, powoli odpuszczam sobie na wyrost wyobrażane uczucia. On nie widzi we mnie tego, kim chcę dla niego być. Tak myślę.

***
– Spotkamy się na miejscu? – pytam, ustawiając rozmowę na głośnik. Przewracam na patelni, nieco już skwierczącego, naleśnika.
– Nie wiem, gdzie to jest. – Lubię słuchać jego głosu, nawet mimo elektronicznego zniekształcenia wydaje się być ciepły, lekko znudzony acz przyjemny i serdeczny na swój sposób. – Wyjdź po mnie na przystanek.
– Ten koło trójki?
– Tak. – W tle odcina się brzęczenie telewizora i niewyraźna rozmowa. – Mam coś przynieść?
– Luhan mówił coś o soju albo… – Zawieszam głos, niemal potykając się o węszącego mi pod nogami psa. – Kurwa, Candy, idź stąd, a fe! – Rzucam niezbyt przemyślanie patelnią o palnik i wyrywam jej z pyska opakowanie po ramenie, na co tylko taksuje mnie oburzonymi ślepiami.
– Tao?
– Pies mnie denerwuje. – Przeganiam ją z kuchni i próbuję zeskrobać zalatujące spalenizną ciasto z teflonu. – Właściwie przynieś to, co chcesz pić.
– Jasne. Będę o siedemnastej, zadzwonię jak będę dojeżdżać – zdawkowo kończy rozmowę, a ja jeszcze przez chwilę wpatruję się w wyświetlacz.
***
Rozmawiamy, zupełnie zwyczajnie, jak dwójka kumpli. Więc dlaczego moje myśli krążą wokół jego popękanych warg, które co jakiś czas delikatnie oblizuje, dlaczego wyobrażam sobie jakby nagle cała muzyka miała ucichnąć, pozostawiając nas w znaczącej ciszy, z niemym oczekiwaniem. Dlaczego nie mogę skupić się na jego, wypływających z tych cudownych ust, słowach, w które mógłbym wsłuchiwać się godzinami. Mijają wieki, minuty, sekundy, tracę poczucie czasu, które umyka mi coraz bardziej z każdym wypitym kieliszkiem, mam natłok myśli, nie potrafię ocenić, czy uśmiecha się do mnie nieco zalotnie, zapraszająco czy ledwie wykrzywia wargi w grymasie. Błądzę po oceanie zamroczenia, czując niewyobrażalną lekkość, jakbym zaraz miał wpaść w jego ramiona, pozbawiony wszelkich oporów. Lekki zawrót głowy. Zamykam oczy, a pod powiekami odznaczają się kolorowe punkciki, tak fascynujące, tak odprężające, migoczące milionami odcieni. Osuwam się na fotel, skórzane oparcie przyjemnie chłodzi.
Ciekawe, czy mógłbym teraz zupełnie zwyczajnie oprzeć głowę na jego ramieniu, opinanym czarną koszulą, takim seksownym... Czaruje mnie, obezwładnia. Przechylam kieliszek i dopijam niebieskawy drink, mimowolnie uśmiecham się do niego, nie wiem czy mogę, czy powinienem, nie potrafię ocenić sytuacji. Gorzkawy posmak drażni mnie w gardło, błogie ciepło rozlewa się w żołądku, jeszcze bardziej rozluźniony próbuję wyciągnąć dłoń w jego stronę, dotknąć nieco podrażnionej skóry na policzku, o czym marzyłem od tak dawna. Ręka warzy jakby milion kilogramów, nie kontroluję ruchów, znów przymykam oczy. Dopiero teraz dochodzą do mnie pojedyncze wyrazy, jego głęboki, nieco zachrypnięty głos, upajam się nim w milczeniu, zachwycając cudowną barwą.
– Tao? Zitao, ty się, kurwa, upiłeś. – Patrzę na niego, ale nie mogę utrzymać wzroku w jednym punkcie. Błądzę po linii szczęki, włosach, rozpiętym kołnierzyku, odsłaniającym lekko zarysowane obojczyki. – Wstawaj.
Podnosi się, rejestruję jego zaciskającą się dłoń na moim ramieniu, by już po chwili stać przed nim, lekko się chwiejąc. Przytrzymuje mnie w pasie, nieprzyjemnie skręca mnie w żołądku, a beżowy dywan porusza się nieznacznie na boki, niby pływając. Muzyka dudni mi w uszach, gdzieś z tyłu słyszę odgłosy urywanych rozmów i śmiechu.
– Wystarczy ci już. – Chcę wtulić się w jego tors, zatracić w odurzającym zapachu perfum, ale on rozgląda się tylko na boki.
*
Kładę się na przyjemnie miękkiej narzucie i przymykam oczy. Wcale nie jestem aż tak pijany, jak uważają. Wcale nie potrzebuję leżeć w zamkniętym pokoju ze szklanką wody na stoliku przy kanapie, biorąc głębokie oddechy i starając się opanować całkowity chaos w głowie. A może jednak? Może trochę? Nie umiem ocenić, ale zapadam się w cudownie wygodnej sofie. Czuję się bezpiecznie i dobrze, wiedząc, że Kris siedzi tu ze mną, tuż obok. Odpływam, niesiony na falach znużenia.

– Już na pewno jest dobrze? – Upewnia się po raz setny, maszcząc brwi i oceniając mój stan.
– Tak, na pewno – zapewniam, jednak całkowicie zaprzeczam swoim słowom kierując się szybkim, chwiejnym krokiem do ubikacji. Cholera.
– Odprowadzę cię.
– Gdzie? – Podnoszę się z trudem i przemywam twarz lodowatą wodą z kranu.
– Do domu. I prześpię się u ciebie, bo nie mam jak wrócić.

***
– Chcesz papieroska? – Macham mu przed nosem jeszcze nieodpalonym papierosem, na co tylko lekko potrząsa głową i przewraca oczami. Nieudolnie próbuję wetknąć mu filtr w usta, jednak kończę opierając się o jego tors, przez krótką chwilę zupełnie tracąc równowagę. – A dasz mi jeszcze trochę wódki?
– Pal to, bo jest zimno. I szukaj tych kluczy.
***

– Kris? – Kieruję na niego wzrok, ubolewając nad otaczającą nas ciemnością. Chciałbym widzieć jego idealną twarz.
– Co? – Ma zmęczony głos, patrzy się w jakiś punkt na suficie.
Przysuwam się nieco bliżej, nie bez trudu, opieram brodę na jego obojczyku. Nie wyczuwam spiętych mięśni, nie wciąga ze świstem powietrza, nie reaguje gwałtownie, nie ogląda się na mnie ze zdziwieniem, nie robi nic, prócz wpatrywania się w ten sam punkt na suficie, nie odpycha mnie. A ja czuję dziwne rozluźnienie, spokój, poczucie absurdalnej oczywistości, jakbym miał już pozostać w takim stanie na zawsze, trwać w błogości tylko nieznacznie zakłócanej drobnymi ukłuciami niepewności.
– Mogę cię pocałować? – pytam. A milion godzin później zdaję sobie sprawę z tego, o co właściwie poprosiłem. I momentalnie drętwieję, czując jak uchodzi ze mnie całe powietrze, zabierając upajające resztki alkoholu. Chcę odsunąć się od niego jak najdalej, uciec, schować, jednocześnie zupełnie nie mogąc się poruszyć, jakby każdy kawałeczek ciała zamienił się w skałę. Boję się oddychać.
– Tak. – Mam wrażenie, że jego głos dochodzi gdzieś zza grubej ściany, wywołując niekontrolowane dreszcze i gęsią skórkę, nagle robi mi się niewyobrażalnie gorąco.
Nie jest to nic niezwykłego, nie widzę tańczących gwiazdek wirujących przed oczami, nie czuję latających w brzuchu motyli, nie zatracam się w delikatnym dotyku jego ust. Zażenowanie ustępuje miejsca niepokojowi, strach objawia się lekkim drżeniem na całym ciele, ale mija z chwilą, gdy czuję jego szorstką dłoń na policzku, którą jednak szybko zabiera. Otwieram oczy, słyszę jego niewyraźne chrząknięcie. Odwraca się nieznacznie na bok, nie odtrącając mnie jednak. Oddycha miarowo, głęboko. A ja jedynie uśmiecham się szeroko, nie potrafiąc opanować podekscytowania. 

***
Budzę się jako pierwszy. Patrzę na jego zawiniętą w kołdrę sylwetkę, oddychającego równomiernie, z nieco potarganymi włosami i przez chwilę mam wrażenie, jakby dokładnie tak mógłby wyglądać każdy poranek. Codziennie zasypiać w jego ramionach, zupełnie bezpiecznie, czując przyjemne ciepło i zwyczajną obecność, budzić się, mając świadomość, że nie jest to jedynie wyimaginowane marzenie, towarzyszące otumaniającym myślom. Mógłby, gdybym nie miał chęci wyślizgnięcia się z pokoju i przeczekania, aż zamknie za sobą drzwi, wychodząc bez słowa. Podpieram się na łokciach i, ignorując okropny ból pulsujący w skroniach, staram się poukładać wszystkie wydarzenia w miarę funkcjonujący schemat, omiatając myślami najczystszą głupotę, jaką się popisałem.
Ostrożnie, milimetr po milimetrze, przesuwam się na łóżku, unikając jakiegokolwiek kontaktu, czując ścisk w żołądku. Otwiera oczy, zamieram.
– Która godzina? – pyta zachrypniętym głosem, przecierając powieki.
– Prawie jedenasta. – Sprawdzam na telefonie. – Wstajesz już?
– Mhm – mruczy coś niewyraźnie i leniwie wygrzebuje się z pościeli.
Wychodzę z pokoju, opanowując przyspieszony oddech i zażenowanie.

*
Robię kawę. I myślę, czy unikanie go od godziny na wszelkie możliwe sposoby to właściwy wybór. Nie wyobrażam sobie sytuacji, w której roztrząsałby to, co stało się przez moją nieopisaną głupotę, nie potrafię nawet ułożyć satysfakcjonujących odpowiedzi. Patrzę na unoszące się z czajnika delikatne kłęby pary, powoli  niknące, rozpływając się w powietrzu. I myślę nad tym, że wcale nie chcę zrzucać winy na chwilowe zamroczenie alkoholem. Łapię się na pogrążającej chęci zatrzymania go przy sobie, już teraz, ze mną, na zawsze, jakkolwiek infantylnie by to brzmiało.
– Co ci odwaliło w nocy? – Miliony odłamków lodu przelatują mi wzdłuż kręgosłupa, odwracam się, widząc jego obojętny wyraz twarzy
– Co? – pytam niezbyt inteligentnie, udając najszczersze zdziwienie, a w środku cały się trzęsę.
Przez chwilę jakby zastanawia się nad czymś, po czym ziewa przeciągle i bierze kubek z kawą.
– Nieważne – rzuca tylko i opiera się o blat stołu. – Nikogo nie ma?
– Śpią.


 Witam ponownie.
-------------------------------------------------------------------------------------------