Gatunek: angst, au
Ostrzeżenia: (?)
......................................................
Patrzę na jego dłonie bawiące się długopisem,
zamyślony wzrok skierowany na jakiś punkt za oknem. Mogę to robić godzinami,
obserwować jak przygryza wnętrze policzka, jak mruży oczy patrząc na tablicę,
jak znudzony opiera podbródek na ławce, mogę słuchać cichego zniecierpliwionego
westchnienia i trzeszczenia krzesła, kiedy nerwowo macha nogą. Delikatnie
wciągam woń subtelnych perfum zmieszanych z papierosami, uwielbiam jego zapach.
Szeptem pyta się mnie, ile czasu zostało do
dzwonka. Dokładnie za siedem minut wybiegniemy wręcz z klasy, jako pierwsi
pojawiając się na korytarzu, by jak najszybciej zejść po schodach z drugiego
piętra i opuścić budynek szkoły, jak co przerwę. Miniemy ogrodzenie i
usiądziemy na skrytej za drzewami ławce, on wyciągnie paczkę papierosów i
poczęstuje mnie jednym, po czym oboje zaciągniemy się dymem. Nie lubię palić,
nie chcę. Ale dzięki temu wiem, że chociaż trochę dłużej mogę przebywać w jego
towarzystwie.
Poprawiam na ramieniu torbę i wpatruję się w płomyk
ognia z zapalniczki.
Można powiedzieć, że Kris jest moim ideałem.
Chociaż nie, ideał nie istnieje. Ale chyba trochę go przypomina. Wysportowany,
codziennie rano biega, ma poważne rysy twarzy, dodające surowego wyrazu,
zarysowaną linię szczęki, czekoladowe oczy, w których nieraz potrafię utonąć.
Towarzyski, jednocześnie czasami wycofany, pogrążony we własnych myślach. Mam
świadomość, że wiem o nim jedynie malutką cząstkę, którą zdecydował się ze mną
podzielić. Marzę o przeczesaniu, dotknięciu jego ułożonych kasztanowych włosów,
o przejechaniu opuszkami palców po oliwkowej cerze, z której jeszcze nie zeszła
letnia opalenizna. Tak bardzo chcę… poczuć go.
Dzwonek, wracamy. Jeszcze tylko dwie godziny lekcji
i odprowadzę go na przystanek, jak zwykle.
Mam nadzieję, że nie spotkamy po drodze znajomych,
chcę mieć mój ideał tylko dla siebie, za bardzo się do tego przyzwyczaiłem.
Chcę, żeby miał tylko mnie. Chcę, żeby mógł polegać tylko na mnie. Nie lubię
patrzeć, jak ktoś inny łapie go za ramię, jak wita się z nim, rozmawia, wychodzi
na miasto. Nic na to nie poradzę.
Wracam na pieszo do domu, on odjeżdża autobusem za
miasto. Muszę kupić prezenty na święta, ale omijam ten temat jak tylko się da.
Nie wiem, czy wypada mu coś dać, nie zapytam się przecież. Może paczkę
papierosów? Ucieszyłby się, w to nie wątpię, ale gdyby tylko była taka
możliwość dostałby ode mnie coś zupełnie innego, specjalnego.
Ostatnio robi się jakoś cieplej. A może po prostu
przyzwyczajam się już do zimna? Brakuje tylko śniegu, tak, uwielbiam śnieg.
Przerwa świąteczna, nie zobaczę go przez najbliższy tydzień, robi mi się jakoś
chłodniej na sercu. Nie chcę do niego dzwonić, zapraszać, wychodzić z
inicjatywą spotkania, a wiem, że on tego nie zrobi, wątpię nawet, czy wyśle mi
życzenia świąteczne. Tak bardzo chcę być blisko niego.
***
Chce się spotkać. On chce się ze mną spotkać.
Razem, sam na sam, bez jego znajomych, tylko my, w dusznym pubie, popijając
piwo, siedząc naprzeciw siebie. Na samą myśl o przebywaniu blisko niego czuję
przyjemny ścisk w żołądku, rozchodzące się ciepło, podekscytowanie.
– Wychodzę z Krisem – informuję rodzicielkę,
trzymając rękę na klamce od drzwi. Nie mogę uspokoić szybszego bicia serca.
– Kiedy wrócisz? – Ogląda serial w salonie.
– Pewnie dwudziesta trzecia najpóźniej. – Wychodzę.
Na przystanek docieram dużo przed czasem, wkładam
do uszu słuchawki i odpalam papierosa.
Czuję na sobie czyjś wzrok, odwracam się w stronę
napakowanego dresa, który łypie na mnie spode łba, spinam się nieco i szybciej
zaciągam dymem. Nerwowo poprawiam grzywkę, jest wiatr, nienawidzę takiej
pogody. Świat zdaje się wtedy szary i zdeformowany, zmusza do postrzegania
rzeczywistości przez pryzmat chmur kłębiących się na niebie i odcinających
dopływ słońca.
Mijają cztery piosenki, Kris wysiada z autobusu i
idzie w moją stronę, rozchlapując martensami już nieco pokaźnych rozmiarów
kałużę. Kierujemy się do naszego ulubionego pubu, pokonujemy parę schodków i
zajmujemy miejsce wgłębi lokalu, przy ścianie. Siadam naprzeciw niego i nie
mogę powstrzymać się od rzucania nerwowych spojrzeń w stronę pojedynczej kropli
deszczu spoczywającej na jego policzku.
– Piwo?
– Błękitna Laguna. – Odkładam menu i patrzę jak,
kręcąc głową z powątpiewaniem, idzie zamówić alkohol.
Jest dwudziesta trzecia, zastanawiam się czy nie
jest to odpowiednia pora, żeby zbierać się do domu. Ale jestem z nim, mogę
przeżyć nawet tę straszną awanturę, która na mnie czeka za spóźnienie byleby
tylko być z nim jak najdłużej.
Rozmawiamy o mało ważnych rzeczach, chwali się
nowym poziomem, czy czymś podobnym w jakiejś grze, narzeka na parę spraw. Ot,
koleżeńska pogawędka.
– Jak wracasz? – pytam się, ostatni autobus miał
dwie godziny temu.
– Ojciec po mnie przyjedzie. Jedziesz ze mną? Mam
zajebisty likier, wiesz, ten który dostałem od siostry i jakoś nie mam z kim go
w końcu wypić.
Przez chwilę nie mogę złapać oddechu. Zaprosił mnie
do siebie. Spokojnie, tylko spokojnie.
Zgadzam się, całkowicie zapominając o tym, że już dawno powinienem być w drodze do domu. Wykonuje telefon,
czekamy aż podjedzie po nas samochód.
Pierwszy raz jestem w jego pokoju. Granatowe
ściany, parę plakatów, rozkładana kanapa przy oknie tuż pod szerokim parapetem.
Wyobrażam sobie, jak siedzę na nim, opatulony w koc przesiąknięty jego zapachem
i spoglądam na poruszane wiatrem gałęzie za oknem. Ten obraz wydaje mi się być
idealnie na miejscu i przeraża mnie fakt, że potrafię wyobrazić go sobie jako
część mojej przyszłej codzienności.
Wyjmuje z szafki likier i nalewa nam do szklanek,
siada przy biurku, odpala komputer. Upijam łyk, dobre, słodkawe o lekkim
orzechowym posmaku, idealnie trafia w mój gust.
Wibracje telefonu przerywają mi błądzenie wzrokiem
po jego, już nie tak idealnie ułożonych, włosach. Odrzucam połączenie. Piszę
chaotyczne „Śpię u Krisa, rano będę” i wyłączam komórkę.
Puszcza rocka, popija bursztynowy napój i zaczyna
opowiadać o nowych beta testach w grze. Nie skupiam się na jego słowach,
zastanawiam się w czym i gdzie będę spać.
– Gdzie jest łazienka? I… eee… no… – jąkam się,
mierzwiąc włosy z tyłu głowy – masz jaką koszulkę i dresy, albo coś?
Podchodzi do szafy i chwilę grzebie w ubraniach.
Podaje mi luźny t-shirt i materiałowe spodnie, po czym schyla się do szuflady.
– Masz. – Rzuca w moją stronę szare bokserki. –
Spokojnie, są nowe – dodaje, widząc moją skonsternowaną minę.
Łazienka jest naprzeciwko jego pokoju.
Składam czarne rurki i koszulę w kostkę, kładę na
wiklinowej skrzyni razem ze zdjętymi pierścionkami i zegarkiem. Omijam wzrokiem
swoje odbicie w lustrze. Przejeżdżam opuszkami palców po, już lekko blednących,
czerwonych szramach na udzie. Ciota. Tchórz. Źle mi z tym, ale staram się o tym
nie myśleć.
Koszulka pachnie lawendowym proszkiem do prania i nim. Wszystko na mnie wisi, ale nie
narzekam. Leżę na jego łóżku, w jego pościeli, patrząc się na zajmującą
małą kanapę sylwetkę okrytą kocem.
***
Poznaję ją w
szpitalu. Siedzę na łóżku, opierając się o ścianę. Nie chcę tu być. Czuję
ogarniający strach i bezsilność, dociera do mnie, że nie wrócę do domu przez
najbliższe trzy miesiące. Może dłużej. Z prawem do jednej przepustki w
miesiącu, chyba. Muszę to sprawdzić. Przymykam oczy i cieszę się chwilą
samotności, odgradzając od rzeczywistości.
– Za co tu
jesteś? – Dziewczęcy głos. Pytanie, jakbyśmy byli w więzieniu.
Stoi przede
mną, nachyla się nieznacznie. Jasne włosy luźno upięte z tyłu głowy, parę kosmyków
opadających na twarz. Jest ładna, ma duże, pełne usta muśnięte pomadką i
niebieskie oczy.
– Nie jem –
odpowiadam, nie za bardzo wiedząc, czy takiej właśnie odpowiedzi oczekuje.
Lekkie
skrzypienie łóżka, siada po turecku obok mnie. Przekrzywia głowę i przygląda mi
się przez chwilę, czuję się trochę niezręcznie, zaczynam bawić się rąbkiem
koszuli.
– Widać –
mówi pogodnie – ale przynajmniej nie próba samobójcza jak osiemdziesiąt procent
oddziału. – Uśmiecha się, jakby mówiła o słonecznej pogodzie.
*
To nie tak,
że chcę umrzeć. Bardziej pasuje do mnie określenie „niedoszły samobójca”, bo
przecież tak naprawdę nie dopuszczam do siebie myśli, że nagle może zostać
tylko pustka, nicość. Trzymam w ręce dwa opakowania hydroxyzyny i psychotropów,
układam je w równiutkim stosiku na umywalce, zaraz obok żyletki i ćwiartki
cytrynówki. Patrzę przez chwilę na swoje odbicie w lustrze i przysiadam na
krawędzi wanny. Jestem żałosny.
Popijam
kolejne tabletki, alkohol piecze mnie w gardle. Przełykam godne politowania łzy
i odstawiam butelkę.
Powoli jadę
ostrzem po starych bliznach na udzie, słysząc ten charakterystyczny syk. A może
tylko mi się wydaje, że go słyszę? Nie wiem do końca, czy rozdzierana skóra
rzeczywiście wydaje jakieś dźwięki. Za mało. Stanowczo. Zaciskam zęby i
zjeżdżam dłonią na niebieską linię odbijającą się pod skórą, robię to szybko,
nie lubię bólu. Dociskam. Jeszcze trochę.
Pierwsze, co
widzę, uchylając powoli powieki, to rażące w oczy szpitalne lampy. Czuję na
ramieniu przyklejony plaster, z ręki zwisa mi rurka od kroplówki. Mam ochotę
się rozpłakać, całe ciało jakby nie należało do mnie, jakby ktoś wbijał ostre
szpilki w kogoś zupełnie innego, jakby to zupełnie ktoś inny był cały
odrętwiały. Powoli zwracam wzrok na siedzącą obok łóżka kobietę, która ściska
mnie za dłoń.
– Wyjdź. –
Chcę powiedzieć głośniej, ale z moich ust wydobywa się jedynie rzężenie.
Ktoś wchodzi.
Zamykam oczy, po czym ponownie je otwieram. Czuję się, jakby minęło kilka
godzin.
– No, pewnie
nie najlepiej się czujesz. – Głos podstarzałego lekarza.
– Wyjdź –
powtarzam w stronę matki z chrypą.
Patrzy
zdezorientowana to na lekarza to na mnie.
– Nie
wygłupiaj się. – Głaszcze mnie po wierzchu dłoni.
Jedyne, na co
myślę że mam siłę, to pokiwanie głową na boki, w przeczącym geście.
– Poprosiłbym
panią na razie o opuszczenie sali.
Siedzimy we
czwórkę przy plastikowym stole. Przemiła pacjentka podtrzymuje rozmowę,
nakładając sobie porcję warzyw. O dziwo, czuję się bardzo dobrze. Mam pusty
talerz.
***
Leżę w łóżku ze słuchawkami na uszach, czuję
ogarniające zmęczenie, ale nie mogę zasnąć. Zawijam się w kołdrę i odwracam do
ściany, patrzę w ciemną pustkę. Niech mnie ktoś zabije, proszę. Tylko w miarę
bezboleśnie.
Kris. Nie kocham go. Wątpię nawet, czy jest to
jakieś silne zauroczenie. A mimo to za każdym razem, kiedy widzę jego delikatny
uśmiech, spojrzenie kierowane w moją stronę czuję to dziwne ciepło rozchodzące
się po całym ciele, wyobrażam sobie, że istniejemy tylko ja i on, sami, nic
innego się nie liczy. Biorę głęboki oddech i wymazuję wszystkie nachodzące mnie
obrazy. Obrazy naszych splecionych dłoni, pogardliwych spojrzeń ludzi. Nie
potrafiłbym, jestem tchórzem, zostaję tutaj pod bezpiecznym kloszem, nigdzie
się nie wybieram.
Spędzę sylwestra właśnie z nim, i resztą znajomych na zwykłej domówce, siedząc i popijając
alkohol, ale najważniejsze, że on tam
będzie. Przestaję łudzić się jakąkolwiek nadzieją, powoli odpuszczam sobie na
wyrost wyobrażane uczucia. On nie widzi we mnie tego, kim chcę dla niego być.
Tak myślę.
***
– Spotkamy się na miejscu? – pytam, ustawiając
rozmowę na głośnik. Przewracam na patelni, nieco już skwierczącego, naleśnika.
– Nie wiem, gdzie to jest. – Lubię słuchać jego
głosu, nawet mimo elektronicznego zniekształcenia wydaje się być ciepły, lekko
znudzony acz przyjemny i serdeczny na swój sposób. – Wyjdź po mnie na
przystanek.
– Ten koło trójki?
– Tak. – W tle odcina się brzęczenie telewizora i
niewyraźna rozmowa. – Mam coś przynieść?
– Luhan mówił coś o soju albo… – Zawieszam głos,
niemal potykając się o węszącego mi pod nogami psa. – Kurwa, Candy, idź stąd, a
fe! – Rzucam niezbyt przemyślanie patelnią o palnik i wyrywam jej z pyska
opakowanie po ramenie, na co tylko taksuje mnie oburzonymi ślepiami.
– Tao?
– Pies mnie denerwuje. – Przeganiam ją z kuchni i
próbuję zeskrobać zalatujące spalenizną ciasto z teflonu. – Właściwie przynieś
to, co chcesz pić.
– Jasne. Będę o siedemnastej, zadzwonię jak będę
dojeżdżać – zdawkowo kończy rozmowę, a ja jeszcze przez chwilę wpatruję się w
wyświetlacz.
***
Rozmawiamy, zupełnie zwyczajnie, jak dwójka kumpli.
Więc dlaczego moje myśli krążą wokół jego popękanych warg, które co jakiś czas
delikatnie oblizuje, dlaczego wyobrażam sobie jakby nagle cała muzyka miała
ucichnąć, pozostawiając nas w znaczącej ciszy, z niemym oczekiwaniem. Dlaczego
nie mogę skupić się na jego, wypływających z tych cudownych ust, słowach, w
które mógłbym wsłuchiwać się godzinami. Mijają wieki, minuty, sekundy, tracę
poczucie czasu, które umyka mi coraz bardziej z każdym wypitym kieliszkiem, mam
natłok myśli, nie potrafię ocenić, czy uśmiecha się do mnie nieco zalotnie,
zapraszająco czy ledwie wykrzywia wargi w grymasie. Błądzę po oceanie
zamroczenia, czując niewyobrażalną lekkość, jakbym zaraz miał wpaść w jego
ramiona, pozbawiony wszelkich oporów. Lekki zawrót głowy. Zamykam oczy, a pod
powiekami odznaczają się kolorowe punkciki, tak fascynujące, tak odprężające,
migoczące milionami odcieni. Osuwam się na fotel, skórzane oparcie przyjemnie
chłodzi.
Ciekawe, czy mógłbym teraz zupełnie zwyczajnie oprzeć
głowę na jego ramieniu, opinanym czarną koszulą, takim seksownym... Czaruje
mnie, obezwładnia. Przechylam kieliszek i dopijam niebieskawy drink, mimowolnie
uśmiecham się do niego, nie wiem czy mogę, czy powinienem, nie potrafię ocenić
sytuacji. Gorzkawy posmak drażni mnie w gardło, błogie ciepło rozlewa się w
żołądku, jeszcze bardziej rozluźniony próbuję wyciągnąć dłoń w jego stronę,
dotknąć nieco podrażnionej skóry na policzku, o czym marzyłem od tak dawna.
Ręka warzy jakby milion kilogramów, nie kontroluję ruchów, znów przymykam oczy.
Dopiero teraz dochodzą do mnie pojedyncze wyrazy, jego głęboki, nieco
zachrypnięty głos, upajam się nim w milczeniu, zachwycając cudowną barwą.
– Tao? Zitao, ty się, kurwa, upiłeś. – Patrzę na
niego, ale nie mogę utrzymać wzroku w jednym punkcie. Błądzę po linii szczęki,
włosach, rozpiętym kołnierzyku, odsłaniającym lekko zarysowane obojczyki. –
Wstawaj.
Podnosi się, rejestruję jego zaciskającą się dłoń
na moim ramieniu, by już po chwili stać przed nim, lekko się chwiejąc.
Przytrzymuje mnie w pasie, nieprzyjemnie skręca mnie w żołądku, a beżowy dywan
porusza się nieznacznie na boki, niby pływając. Muzyka dudni mi w uszach,
gdzieś z tyłu słyszę odgłosy urywanych rozmów i śmiechu.
– Wystarczy ci już. – Chcę wtulić się w jego tors,
zatracić w odurzającym zapachu perfum, ale on rozgląda się tylko na boki.
*
Kładę się na przyjemnie miękkiej narzucie i
przymykam oczy. Wcale nie jestem aż tak pijany, jak uważają. Wcale nie
potrzebuję leżeć w zamkniętym pokoju ze szklanką wody na stoliku przy kanapie,
biorąc głębokie oddechy i starając się opanować całkowity chaos w głowie. A
może jednak? Może trochę? Nie umiem ocenić, ale zapadam się w cudownie wygodnej
sofie. Czuję się bezpiecznie i dobrze, wiedząc, że Kris siedzi tu ze mną, tuż
obok. Odpływam, niesiony na falach znużenia.
– Już na pewno jest dobrze? – Upewnia się po raz
setny, maszcząc brwi i oceniając mój stan.
– Tak, na pewno – zapewniam, jednak całkowicie
zaprzeczam swoim słowom kierując się szybkim, chwiejnym krokiem do ubikacji.
Cholera.
– Odprowadzę cię.
– Gdzie? – Podnoszę się z trudem i przemywam twarz
lodowatą wodą z kranu.
– Do domu. I prześpię się u ciebie, bo nie mam jak
wrócić.
***
– Chcesz papieroska? – Macham mu przed nosem
jeszcze nieodpalonym papierosem, na co tylko lekko potrząsa głową i przewraca
oczami. Nieudolnie próbuję wetknąć mu filtr w usta, jednak kończę opierając się
o jego tors, przez krótką chwilę zupełnie tracąc równowagę. – A dasz mi jeszcze
trochę wódki?
– Pal to, bo jest zimno. I szukaj tych kluczy.
***
– Kris? – Kieruję na niego wzrok, ubolewając nad
otaczającą nas ciemnością. Chciałbym widzieć jego idealną twarz.
– Co? – Ma zmęczony głos, patrzy się w jakiś punkt
na suficie.
Przysuwam się nieco bliżej, nie bez trudu, opieram
brodę na jego obojczyku. Nie wyczuwam spiętych mięśni, nie wciąga ze świstem
powietrza, nie reaguje gwałtownie, nie ogląda się na mnie ze zdziwieniem, nie
robi nic, prócz wpatrywania się w ten sam punkt na suficie, nie odpycha mnie. A ja czuję dziwne
rozluźnienie, spokój, poczucie absurdalnej oczywistości, jakbym miał już
pozostać w takim stanie na zawsze, trwać w błogości tylko nieznacznie
zakłócanej drobnymi ukłuciami niepewności.
– Mogę cię pocałować? – pytam. A milion godzin
później zdaję sobie sprawę z tego, o co właściwie poprosiłem. I momentalnie
drętwieję, czując jak uchodzi ze mnie całe powietrze, zabierając upajające
resztki alkoholu. Chcę odsunąć się od niego jak najdalej, uciec, schować,
jednocześnie zupełnie nie mogąc się poruszyć, jakby każdy kawałeczek ciała
zamienił się w skałę. Boję się oddychać.
– Tak. – Mam wrażenie, że jego głos dochodzi gdzieś
zza grubej ściany, wywołując niekontrolowane dreszcze i gęsią skórkę, nagle
robi mi się niewyobrażalnie gorąco.
Nie jest to nic niezwykłego, nie widzę tańczących
gwiazdek wirujących przed oczami, nie czuję latających w brzuchu motyli, nie
zatracam się w delikatnym dotyku jego ust. Zażenowanie ustępuje miejsca
niepokojowi, strach objawia się lekkim drżeniem na całym ciele, ale mija z
chwilą, gdy czuję jego szorstką dłoń na policzku, którą jednak szybko zabiera.
Otwieram oczy, słyszę jego niewyraźne chrząknięcie. Odwraca się nieznacznie na
bok, nie odtrącając mnie jednak. Oddycha miarowo, głęboko. A ja jedynie
uśmiecham się szeroko, nie potrafiąc opanować podekscytowania.
***
Budzę się jako pierwszy. Patrzę na jego zawiniętą w
kołdrę sylwetkę, oddychającego równomiernie, z nieco potarganymi włosami i
przez chwilę mam wrażenie, jakby dokładnie tak mógłby wyglądać każdy poranek.
Codziennie zasypiać w jego ramionach, zupełnie bezpiecznie, czując przyjemne
ciepło i zwyczajną obecność, budzić się, mając świadomość, że nie jest to
jedynie wyimaginowane marzenie, towarzyszące otumaniającym myślom. Mógłby,
gdybym nie miał chęci wyślizgnięcia się z pokoju i przeczekania, aż zamknie za
sobą drzwi, wychodząc bez słowa. Podpieram się na łokciach i, ignorując okropny
ból pulsujący w skroniach, staram się poukładać wszystkie wydarzenia w miarę
funkcjonujący schemat, omiatając myślami najczystszą głupotę, jaką się
popisałem.
Ostrożnie, milimetr po milimetrze, przesuwam się na
łóżku, unikając jakiegokolwiek kontaktu, czując ścisk w żołądku. Otwiera oczy,
zamieram.
– Która godzina? – pyta zachrypniętym głosem, przecierając
powieki.
– Prawie jedenasta. – Sprawdzam na telefonie. –
Wstajesz już?
– Mhm – mruczy coś niewyraźnie i leniwie wygrzebuje
się z pościeli.
Wychodzę z pokoju, opanowując przyspieszony oddech
i zażenowanie.
*
Robię kawę. I myślę, czy unikanie go od godziny na
wszelkie możliwe sposoby to właściwy wybór. Nie wyobrażam sobie sytuacji, w
której roztrząsałby to, co stało się przez moją nieopisaną głupotę, nie
potrafię nawet ułożyć satysfakcjonujących odpowiedzi. Patrzę na unoszące się z
czajnika delikatne kłęby pary, powoli
niknące, rozpływając się w powietrzu. I myślę nad tym, że wcale nie chcę
zrzucać winy na chwilowe zamroczenie alkoholem. Łapię się na pogrążającej chęci
zatrzymania go przy sobie, już teraz, ze mną, na zawsze, jakkolwiek infantylnie
by to brzmiało.
– Co ci odwaliło w nocy? – Miliony odłamków lodu
przelatują mi wzdłuż kręgosłupa, odwracam się, widząc jego obojętny wyraz
twarzy
– Co? – pytam niezbyt inteligentnie, udając
najszczersze zdziwienie, a w środku cały się trzęsę.
Przez chwilę jakby zastanawia się nad czymś, po
czym ziewa przeciągle i bierze kubek z kawą.
– Nieważne – rzuca tylko i opiera się o blat stołu.
– Nikogo nie ma?
– Śpią.
Witam ponownie.